30 kwietnia 2014

Mam czas?!

Nie mam czasu. Od niedawna wycieram sobie twarz tym stwierdzeniem niemal przy każdej okazji. Nie oddałam książki na czas do biblioteki, bo nie miałam czasu. Nie napisałam artykułu, ponieważ zabrakło mi czasu. Nie spotkałam się z koleżanką. Dlaczego? No, jak to dlaczego?! Moja doba nie jest z gumy. Nie, nie wstawiłam prania. Dlaczego ja zawsze muszę ładować brudne ciuchy do pralki? Jak ja mam na to wszystko znaleźć czas?!

O co chodzi?! Nie mam telewizora, ale jestem pewna, że amerykańscy naukowcy nie doszli w ostatnim czasie (nomen omen) do jakiejś rewolucyjnej tezy, że doba się kurczy, czas przyspieszył i sekundy wypadną z obiegu, bo nie będzie na nie czasu. Więc w czym rzecz?

W głowie. Głowa pęka mi od nieprzeczytanych książek, odwołanych spotkań, rzeczy do zrobienia na już, na wczoraj i na pojutrze. Czacha dymi. Tonę w strumieniu myśli o rzeczach, które muszę ogarnąć. Od jednej myśli do drugiej, od drugiej do trzeciej, od trzeciej do czwartej, od czwartej do drżenia rąk. Nie zdążę!

Raz, dwa, trzy. Trzy głębsze… wdech, wydech, wdech… Szkoda czasu na panikę. Szkoda czasu na odwoływanie spotkań, szkoda czasu na marudzenie, a pieniędzy szkoda na karę za przetrzymane książki.

Czas wziąć się w garść. O tym, od czego zacząć, jak zacząć i że warto zacząć, czytajcie poniżej.

Proust w poszukiwaniu straconego czasu sięgnął po pióro. Ty, by czasu nie tracić, sięgnij po kartkę i długopis. Listę rzeczy do zrobienia spisz jednocześnie je kategoryzując: superpilne, ważne, mniej ważne, mało istotne, śmieci. By słowo stało się ciałem, zacznij działać. Po kolei, systematycznie i schematycznie, nie skacz z niedokończonego superpilnego zadania do śmieci. Poświęć uwagę tylko jednej rzeczy, dopóki nie będzie można jej skreślić z listy. Jak mówią Anglicy „only handle it once” (OHIO). Rzecz jasna w granicach rozsądku.

Co dalej? Wsłuchaj się w swój zegar biologiczny. Nie, nie, na pewno masz zegar biologiczny. Zastanów się, kiedy jesteś najbardziej wydajny. Kiedy rzeczy wymagające skupienia przychodzą ci z najmniejszym trudem. O jakiej porze dnia/nocy wpadasz na pomysły, które przekuwasz w szczere złoto. I zacznij planować dzień w zgodzie ze swoim zegarem. Wsłuchaj się w siebie, nie patrz na innych. Bo w końcu komu bije zegar (dzwon?)? Bije on tobie!

Po realizacji zadania (i skreśleniu go z listy), staraj się nic nie robić, czyli nie rób absolutnie niczego, na co nie masz ochoty. Odpoczywaj robiąc to, co lubisz. Nagradzaj siebie drobnymi przyjemnościami. Jeśli marzysz o siedzeniu na ławce i karmieniu gołębi, idź do parku. Nie myśl o tym, co mógłbyś w tym czasie zrobić. I tak tego nie zrobisz. Jedyne co zyskasz to wyższy stopień wtajemniczenia w byciu kompletnie sfrustrowanym człowiekiem.

Mam czas, mogę Ci pomóc. Kiedy po raz pierwszy wypowiesz to zdanie, nie będziesz wierzył własnym uszom. Co lepsze, rozmówca straci oddech. Kiedy wypowiesz je po raz drugi, będziesz się czuł dziwnie. Za trzecim razem, zadowolenie zacznie kiełkować. Przy każdej następnej okazji nie będziesz nawet zauważał, że mówisz coś niezwykłego.

Mam czas. Opowieść się rozpoczyna.
Teraz możesz sięgnąć po pióro (patrz Proust).


Do rozważań o czasie skłonił mnie chroniczny brak czasu, jak i artykuł w "Time"...
http://ti.me/1o3g7HG

10 kwietnia 2014

Opowieść o kolistości czasu

Wyznaję, Jaume Cabre
Wydawnictwo Marginesy


O Wyznaję powiedziano już wiele. Nazywano ją monumentalną, doniosłą, wybitną. Nazywano ją studium zła, powieścią-katedrą, wnikliwą analizą natury ludzkiej. Ja nazwałabym ją przede wszystkim opowieścią o kolistości czasu. O tym, że nic tak naprawdę nie ulega zmianie, że ludzie o różnych imionach, żyjący w różnych częściach świata i w zupełnie innym czasie w gruncie rzeczy są tacy sami, do tego stopnia, że ich głosy zlewają się w jeden. Linia czasu ulega w tej powieści zapętleniu, wydarzenia, które dzielą wieki, dzieją się równocześnie, jak gdyby ktoś ścisnął i spłaszczył czterowymiarową przestrzeń naszego wszechświata do płaskich dwóch wymiarów. To samo zło powtarza się w różnych momentach historii, te same słowa padają z ust inkwizytora i hitlerowca, oprawcy i ofiary. A w całej tej kakofonii zła tkwi człowiek, jednostka, która musi odnaleźć swoje miejsce i określić siebie wobec własnej historii, spuścizny przodków.

fot. Ryszard Kozik, źródło: CJG Gazeta Wyborcza
Metoda narracyjna, którą przyjął Jaumé Cabre, jest jedyna w swoim rodzaju i to zapewne ona w znacznej mierze decyduje o wrażeniu obcowania z dziełem wyjątkowym czy wręcz wybitnym. Widać w tej powieści odległe echo Marqueza, który także miał specyficzne podejście do czasu, a swoje historie rozciągał na całe pokolenia. Wyznaję jest historią nie tylko głównego bohatera, Adriana, który, opętany przez książki, przedmioty i historie, stara się objąć rozumem zło w ludziach, które nadchodzi z każdej, nawet najbardziej nieoczekiwanej strony i które dostrzega też w otaczających go ludziach i w samym sobie. Jego opowieść przeplata się z ogromem innych opowieści: mnicha z zakonu, przedstawionego na obrazie wiszącym w domu rodzinnym Adriana, hitlerowskiego lekarza z obozu koncentracyjnego, powiązanego w niezrozumiały sposób z jego rodziną, pierwszego właściciela skrzypiec należących do Adriana czy wreszcie jego ojca, niedoszłego księdza i bezlitosnego kolekcjonera dzieł sztuki.

Wszystkie te opowieści zbiegają się wreszcie w jeden punkt, zwornik całej historii-katedry, jakim jest Adrian. Misterna układanka stopniowo ujawnia swą złożoność przed czytelnikiem, odsłaniając kolejne warstwy, połączenia i odnogi. Cała przeszłość zdaje się istnieć tylko po to, by dotrzeć do teraźniejszości, ukazując, jak bardzo skomplikowane mogą być związki między pozornie obcymi sobie ludźmi, między przedmiotami i zdarzeniami z przeszłości. Jaume Cabre pokazuje, że wszystko, choćby wydawało się mało znaczące, ma swoją opowieść, a splot tych opowieści decyduje o tym, jak wygląda nasze życie. Zło uzyskuje w tym kontekście szczególną rolę, staje się z jednej strony siłą napędową wydarzeń, z drugiej zaś – uciążliwym, dręczącym bagażem, od którego nikt nie jest naprawdę wolny.

Co ciekawe, to naprawdę pokaźnych rozmiarów tomiszcze czyta się zaskakująco dobrze
i szybko. Historia wciąga błyskawicznie i nie puszcza właściwie aż do ostatniej strony. Początkowo prosta opowieść zaczyna się rozwidlać, jak ścieżka w lesie i wkrótce czytamy jednocześnie wiele powieści, a każda z nich jest równie fascynująca. Oczywiście, można próbować się od nich oderwać, w celach tak prozaicznych jak sen, ale ostrzegam, nie jest to łatwe. A przeczytanie ostatniej strony tej książki wcale nie oznacza końca przygody, która, gwarantuję, będzie uwierać jeszcze przez długi czas.

Autor: Kasia Deja wolepoczytac.blogspot.com

04 kwietnia 2014

Wszystkie drogi prowadzą do Lipska

W każdym razie prowadziły, gdy w mieście odbywały się Międzynarodowe Targi Książki. Po dwudniowej wizycie na targach lipskich mam wrażenie, że w mieście zmieniono zasady ruchu, odwrócono ogólnie przyjęte marszruty, wszystkie środki komunikacji, jak i wszystkie piesze wycieczki skierowano do centrum targowego, w którym trwały targi.

Co zapamiętałam z Lipska?

Ogrom hal, ból nóg, mnogość wystawców i zwiedzających oraz coś, czego chyba nie potrafię ubrać w słowa… niewymuszona przyjazna (przyjemna?) atmosfera, magia miejsca (genius loci?). Gdyby mi przyszło najkrócej scharakteryzować Targi Książki w Lipsku, powiedziałabym, że to miejsce, w którym chce się być czy też raczej pobyć…

W myśl zasady, że jeden obraz mówi więcej niż tysiąc słów, poniżej zamieszczam parę zdjęć. Może uda Wam się wyczuć tę nie do opisania niezwykłość targów.


W Lipsku wiosna ubiera drzewa w książki.



Landszafcik z centrum targowym w tle.



Budowanie świadomości marki – lipskie oko everywhere.



Say good bye to reality – wchodzimy!



Zaczarowany ołówek, zaczarowany dorożkarz i zaczarowany koń.


Czytelnicy w Lipsku wyglądają nieco inaczej…


Cisza zaklęta w słowach.



Z książką będziesz szczęśliwszy, szczęśliwszy będziesz z nią…



Nie wszystko musi być na płasko.



I doszliśmy do ściany.



Targowe menu postawiło nas na nogi.



Dotąd nie możemy wyjść z zachwytu.